- To może porozmawiamy o Miłoszu?
Zdanie to rozbrajająco symultanicznie zbiegło się z bardzo podobnym zdaniem rzuconym przez lekko już zirytowanego naszą małomównością Jacka:
- To może porozmawiamy o Przybosiu?
2.
Najpierw widzi się nazwisko autora. Samo się widzi, bo jest na wierzchu. A jak nazwisko nieobce, to i na wiersz spoglądać można, jakby się go już czytało. Czyli z uprzedzeniem, co nie znaczy, że negatywnym. A czasem choć nazwisko nieobce, to wiersz jakiś taki świeży. (Zwłaszcza, jeśli wcześniej traktowało się nazwisko w kategoriach Calvinowskich.) Co nie znaczy, że od razu pozytywnie.
Ale po kolei: można widzieć tak, jak poeta Przyboś katedrę zobaczył, co nie bez znaczenia - cud architektury, perłę, i to jeszcze o świcie, gdy - jak wiadomo - zmysły ciut inaczej na zewnętrzne bodźce reagują, można się delektować landschaftem przecudnym i - skoro już poeta Przyboś upiera się na to wszystko kuchennym oknem wyglądać - przeczuwać w sobie zdolność podsycania upartym spojrzeniem tego "smażenia się" obrazu, naturalnego i nieuchronnie stabilnego "dziania się świata", można wreszcie z tego tytułu zaznać potrzeby posiadania siły powstrzymywania, "sfotografowania" czy nawet udokumentowania postępującego procesu, zatrzymania go w pajęczej sieci (chciałoby się powiedzieć: pętli) własnych skojarzeń, tak aby obraz nie uciekł i dał się odtwarzać nawet w nieskończoność; wszystko to można, z tym, że należy uważać i w odpowiednim momencie postawić odpowiednie pytanie, np.: czy jest to jednak materia wystarczająca, albo inaczej: czy jest to materia warta już sama w sobie wiersza?
Stawiając cyfrę "2", poeta Przyboś zdaje się - i chwała mu za to - odpowiadać "nie".
Stawiając cyfrę, poeta Przyboś zdaje się też odpowiadać przed sobą na inne kluczowe dla tego wiersza pytanie: czy wiersz może wyniknąć ze zdziwienia, a jeśli tak, to ze zdziwienia czym? Bo przecież nie samym obrazem (w trakcie pisania to już bardziej powidokiem niż faktycznym postrzeganiem świata); zdziwienia wynikającego raczej z własnej w tym procesie obecności, czy może: voyeuryzmu własnego wobec świata, tego elementu bycia właśnie tu i właśnie teraz, przede wszystkim zdziwienia jednak własnym odczuwaniem zarówno przestrzeni, jak i czasu.
Jeśli więc uznać opis podglądniętej przestrzeni za niewystarczający i mogący doprowadzić gdzieś na manowce, doprowadzić zarówno poetę (w tym wypadku Przybosia), jak i potencjalnego czytelnika, to należy od razu to samo przyjąć dla opisu czasu, który jest treścią drugiej części relacjonowanego wiersza. Nie wolno oczywiście zapomnieć o postmodernizmie, żywiącym w swych rozważaniach obawę, czy aby dla jakiegokolwiek opisu słowo (zwłaszcza pisane) jest narzędziem wystarczającym. Przyboś zdaje się podzielać tę obawę, czemu daje wyraz zawieszając np. opis przestrzeni ("tego się nie da opisać") na rzecz wątków osobistych ("rozjaśnianie strachu"), niejako rozbijając swój lęk o mur (płachtę?) dziejącego się przed nim świata (obrazu?).
Zderzenie "ja" poety Przybosia z natłokiem znaczeń wywołanych przez nadzwyczaj - jak można się domyślać - malowniczy wschód słońca jest jednak tak krótkotrwałe, że aż nieuchwytne, wręcz nieopisywalne. Zbieranie "odłamków" wrażeń połączone z selekcjonowaniem ich w taki sposób, by odnaleźć najistotniejsze, prowadzi poetę do konstatacji, przeradzającej się pod koniec strofy w rozpaczliwą kontestację nieuniknionej i niepokonanej miałkości istnienia, która to myśl należy już do Calvinowskiej koncepcji Pozycji Przeczytanych Jeszcze Zanim Je Otwarto, Gdyż Należą Do Kategorii Tych Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem. Poeta Przyboś zdaje sobie bowiem sprawę z tego, że ani on, ani jego najbardziej nawet bożonarodzeniowe (w znaczeniu: rodzące w nim jakieś niebiańskie, na religijny sposób uroczyste) stany i doznania niewiele znaczą w obliczu dziejów, w morzu miliardów istot poecie podobnych. I oczywiście upatruje dla siebie szansę nieśmiertelności w poezji, w pozostawieniu po sobie znaczeń zamkniętych w kamiennych jednak katedrach wierszy. Że niby "nie wszystek umrze"; choć w poety Przybosia rozważaniach nad czasem pojawia się też wątek lęku przed nieśmiertelnością anonimową. Że niby dzieło może przeżyć twórcę.
Jednak "czas tak bardzo przestrzenny się okazał, że aż się stał niewidzialny" - jak to zgrabnie ujął nasz (wciąż coś) obiecujący poeta Świetlicki - więc poeta Przyboś wobec nieodpartego poczucia niewypowiedzialności próbuje po raz trzeci.
A trzecią próbę rozpoczyna od zauważenia "ciężącego u nóg" poczucia niewypowiedzialności, niemożności nazwania, żywiącej się samą sobą i przez to w sobie wzbierającą, nie po to jednak, aby jakoś tam wybuchnąć, raczej po to, by dotknąć, namacalnie przekonać się o istnieniu swych granic. Dotknięcie nie jest jednak równoznaczne (niestety) z poruszeniem; poeta Przyboś co najwyżej sam się poruszył rozmiarami "kamienia" niewypowiedzialności (który, można powiedzieć, tak się rozrósł, że aż się stał niewidzialny) i to do tego stopnia, że aż zaczął pławić się w owej metafizycznej przestrzeni, z której - zdawało się - chciał wykroczyć. Przekroczenie granic, które ciut przedwcześnie przypisuje sobie Przyboś, wnioskując przy tej okazji o przyznanie mu owych idealnych nadludzkich cech poety, których piętno niejednokrotnie stawało pomiędzy poezją a szeroko rozumianą rzeczywistością, uniemożliwiając w ten sposób ich wzajemny kontakt, więc przekroczenie granic w zasadzie prowadzi do zdefiniowania tego, co w obrębie tych granic pozostaje. A jednak poeta Przyboś - jeśli można tak powiedzieć - nie definiuje jednoznacznie Nienazwanego.
Na szczęście (dla wiersza, nie dla poety, a to zgodnie z tezą jakoby im wyżej się wzniosło, tym boleśniej musiało się potem stamtąd spaść), na szczęście Przyboś upada (cóż, że pośród tautologii: wszak pinakle i sterczyny to jedno i to samo) z owych niepojętych wyżyn i - znów jeśli można tak powiedzieć - odnajduje swoje miejsce w świecie. Oczywiście, można przyjąć, że symboliczny swojski "kamyk wyorany" leżący cicho i bez znaczenia w równie swojskiej, sądząc z opisu polskiej okolicy (żeby nie było, że piszący te słowa nie dostrzega pewnej subtelnej możliwości innych interpretacji tego fragmentu) stanowi definicję miałkiego losu, życia człowieczego i jego znaczenia w czasoprzestrzeni, co jednak jest metaforą w tym kontekście aż nazbyt (przypomnijmy sobie Italo Calvino) oczywistą. Jasną jak słońce. Jak ujrzane wreszcie światło dzienne.
3.
- To może pogadamy o Miłoszu?
- To może pogadamy o Przybosiu?
Symultaniczność tych dwóch propozycji oczywiście od razu rozluźniła atmosferę na Karmelickiej, wprawiając wszystkich w nastrój cokolwiek wesołkowaty, co zresztą ułatwiło nam zadanie pytania:
- A dlaczego o Przybosiu, panie doktorze?
- Eee, bo to taki poeta, co to można o nim gadać i gadać, a i tak w końcu niczego się nie powie - odpowiedział Jacek.